Wróblewski: mniejsza o trotyl

Wróblewski: mniejsza o trotyl

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Wróblewski, fot. YouTube 
-Kogoś może zaskoczyć, że człowiek, który dopuścił do druku tekst nazywany największym skandalem medialnym w ostatnim dziesięcioleciu chce teraz mówić o wartościach, o granicach przyzwoitości w mediach, w ogóle o przyzwoitości. Niech tekst "Trotyl na Tupolewie" będzie takim case study, dla tych, którzy oczywiście chcą to studiować, dla tych, którzy żyją z rzucania przymiotnikami, metkowania swoich przeciwników, ale też dla całej reszty, nas wszystkich, która szuka tutaj jakiegoś sensu - mówi na opublikowanym dzisiaj nagraniu były już redaktor naczelny "Rzeczpospolitej" Tomasz Wróblewski.
-Informacje o ustaleniach prokuratorów w Smoleńsku mieliśmy tydzień przed publikacją. Czarek Gmyz kontaktował się ze swoimi źródłami w prokuraturze, zapewniał, że te źródła są w pełni wiarygodne. To nie był początkujący autor, nie był to przypadek początkującego Piotra Najsztuba i Macieja Gorzelińskiego, którzy w "Gazecie Wyborczej" opisali sensacyjną historię Zenona Smolarka, komendanta głównego policji, który miał ponoć wziąć łapówkę, dokładnie lodówkę od biznesmena w Poznaniu. Smolarek został zmuszony do dymisji, złamano mu karierę, a w czerwcu 2003 sąd nakazał przeproszenie Smolarka. Oparto się wtedy na nieznanych źródłach młodego dziennikarza.

W historii Czarka znaliśmy nie tylko jego, ale i najważniejsze nazwiska osób, z którymi rozmawiał. Prawdą jest oczywiście, że nie mieliśmy ekspertyz, żadnych dokumentów w ręku, dlatego nie wyobrażałem sobie publikacji tekstu w momencie, w którym Czarek się z nim pojawił. Potrzebna była weryfikacja .

Ja nie wierzyłem i nie wierzę w zamach, ale taki dziennikarski instynkt, niepokój nie pozwalał mi bagatelizować takiej informacji. To takie uczucie, które nam, dziennikarzom, każe przyglądać się nawet najbardziej sensacyjnej plotce. Zadawać dodatkowe pytania bez względu na to jakie mogą być odpowiedzi i takich odpowiedzi konsekwencje. Już po wybuchu całej afery pojawiły się pytania - ale po co w ogóle było w tym grzebać? "Gazeta Wyborcza" pisała, to było chyba jeszcze przed naszym tekstem "przecież wszystko zostało wcześniej ustalone, zamachu nie było, niech nawet Tusk to głośno powie i zamknie te spekulacje. Nie wiem czy do autorki docierały plotki o nowych odczytach prokuratorów, a jeżeli wiedziała, to czy zabrakło  jej tej dziennikarskiej ciekawości, czy może podporządkowała ją poczuciu odpowiedzialności.

Czy dziennikarz powinien rezygnować z dociekliwości antycypując burzę polityczną? Czy to, co nazywamy moralnym kręgosłupem, czy aby niektórym za bardzo to nie skostniało?

Na spotkaniu u prokuratora Seremeta jego rzecznik, prokurator Martyniuk przyznał mi, że nie tylko "Rzeczpospolita" wie o sprawie i myślę, że tak było. Część dziennikarzy, jak znam życie, drążyła już ten temat, część próbowała, wiedząc już o tym, zamieść go pod dywan zanim cokolwiek pojawiło się na zewnątrz. Odrzucali samą myśl, że może to ujrzeć światło dzienne. Tak naprawdę historia dziennikarstwa pełna jest przypadków, gdzie tak zwany polityczny rozsądek bierze górę nad dociekliwością.

Swego czasu amerykański tygodnik "Newsweek" postanowił odłożyć publikację o śladach nasienia Clintona na sukience panny Levinsky. Informacja o tym trafiła do internetu i na kilka dni stała się równie głośna, co sam romans Clintona. Wtedy to wstrzymanie publikacji uznano za nieetyczne. W naszym przypadku przeciwnie - pytano nas, po cholerę ta dociekliwość. Już samo zajmowanie się tematem nazywano oszołomstwem. To chyba musicie państwo sami sobie rozstrzygnąć czy jest to błąd, czy jest to niemoralne. Ja tylko przypomnę, że afera Watergate, wspominania afera rozporkowa albo afera hazardowa nigdy by nie powstała, gdyby nie dociekliwość dziennikarska.

Wracamy do dwudziestego dziewiątego października. Zadzwoniłem do prokuratora generalnego, który słysząc, o czym mamy rozmawiać, natychmiast zgodził się spotkać. Pół godziny - siedzę już w gabinecie u prokuratora. Dwie rzeczy chciałem tak naprawdę uzyskać z tego spotkania. Pierwsza - czy prokurator faktycznie jest w posiadaniu odczytów, które wskazują na jakieś ślady materiałów wybuchowych. Druga - czy faktycznie doszło do spotkania w cztery oczy z premierem w tej konkretnej sprawie. Przed wyjściem z budynku "Rzeczpospolitej" jeszcze zszedłem jeszcze wiceprezesa Jana Godłowskiego. Chciałem, żeby nikt z kierownictwa nie został nagle zaskoczony tą informacją, że w ogóle zajmujemy się takim tematem, żeby nie pojawiły się jakieś telefony z miasta.

Wymieniliśmy dwa zdania o tym, że zbiega się to fatalnie w czasie z samobójstwem mechanika pokładowego, który mówił o pułapie 50 metrów. Godłowski powiedział, że prezes Hajdarowicz jest w Barcelonie, ale poinformuje go o sprawie.

Z powrotem jesteśmy w gabinecie prokuratora Seremeta. Miałem wrażenie, że od początku był zdenerwowany. Co jakiś czas nerwowo chował twarz w rękach, poprawiał okulary. Zaraz na początku otwarcie powiedziałem, że mamy informacje o śladach materiałów wybuchowych na wraku, że takie odczyty zostały ponoć przywiezione przez polskich prokuratorów ze Smoleńska. Powiedziałem, że przyszedłem tak naprawdę sprawdzić czy istnieje taki temat. Zapewniłem, że zdaję sobie sprawę z rangi tej informacji. Wewnętrznie byłem przekonany, że to jest jakaś bzdura, że nie ma śladów jakichkolwiek ładunków wybuchowych. Tu odpowiedź: tak, mamy taką informację od kilkunastu dni. Wiemy o wysokoenergetycznych cząsteczkach, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych.

Oczywiście Seremet wolał, żeby tego nie publikować. Ale dodał, że o wszystkim informował premiera osobiście. Mówił, że prokuratura nie jest jeszcze w stanie stwierdzić jakiego pochodzenia były te cząsteczki. Trochę jakby głośno myśląc mówił, że może to pozostałości z wojny, może coś w transporcie na lotnisku, że trzeba poczekać na dodatkowe ekspertyzy, między innymi próbek ziemi z okolicy wraku. Przyznał, że to może potrwać szereg miesięcy.

Ani razu w czasie tej rozmowy nie zasugerował, że te cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy - perfumy czy ten namiot, jak słyszeliśmy na konferencji prasowej prokuratorów. Dodał jeszcze coś, co potem było dla mnie bardzo istotne. Powiedział: wiedzieliśmy, że ta informacja prędzej czy później wycieknie. Spojrzał na mnie bardziej badawczo i dodał: wiedzieliśmy, że część prokuratorów postanowiła się szybko pochwalić odkryciami. Przemilczałem to, a Seremet nie odpuszczał: bo to z prokuratury wyszło, prawda? - pytał mnie.

No i tutaj uwaga. Poszedłem potwierdzić, że prokuratura faktycznie ma takie informacje - o czym zapewniał mnie Czarek. Poszedłem po to, żeby sprawdzić, czy rozmowa odbyła się na najwyższym szczeblu - z premierem - w tej sprawie. Przypadkiem zweryfikowałem jeszcze jedną ważną informację. Prokuratorzy, którzy mieli być źródłem Czarka Gmyza, faktycznie - potwierdza to prokurator generalny - puszczali informacje do prasy.

Co więcej, przede mną w gabinecie prokuratora generalnego siedział prokurator do spraw dyscyplinarnych, bo - jak powiedział Martyniuk: wypadło nagłe spotkanie. Czy to spotkanie miało związek z rzekomymi przeciekami? Do dziś mogę spekulować. Moim celem nie było wgłębianie się w szczegóły funkcjonowania urządzeń do odczytu, ani analizowanie rodzajów materiałów wybuchowych czy cząsteczek. Wszystko co chciałem wiedzieć to czy w ogóle istnieje temat. Wiedziałem, że ani Seremet nie będzie rozmawiał o technikaliach, ani ja nie byłem do tego przygotowany. To tak naprawdę była praca autorów tekstu, którzy weryfikowali ten temat od tygodnia.

Zaufanie do dziennikarzy w takiej kwestii, w takim temacie, jest podstawą funkcjonowania redakcji. Oczywiście można się pokusić o takie dodatkowe weryfikacje już sprawdzanych informacji. Robi to na przykład "New York Times", sparzony największą mistyfikacją prasową w Ameryce, to była mistyfikacja Jaysona Blaira, który wpadł w 2003 roku na zmyślonych opowieściach i plagiatach i robi to dwutorowo.

Zabrakło pewnie takiej drugiej ścieżki przy weryfikacji tekstu z 2001 roku - "Kasjer z ministerstwa obrony". Tekst, jak państwo pamiętacie, też w "Rzeczpospolitej", o asystencie wiceministra Romualda Szeremietiewa - Zbigniewie Farmusie, który miał żądać łapówek od firm zbrojeniowych. Media były pełne sensacyjnych informacji, w tym filmowej pogoni helikopterem za promem, na którym odpływał Farmus.

Po artykule Szeremietiew został odwołany z MON, publikacja wykluczyła go tak naprawdę z życia publicznego, a 4 grudnia 2001 roku urząd skarbowy umorzył pierwsze postępowanie z uwagi na jego bezprzedmiotowość. W 2008 roku sąd ogłosił wyrok również uniewinniający dla Farmusa. W tamtej historii źródłem - zdaje się - były osoby zainteresowane odsunięciem Szeremietiewa od przetargu na samolot wielozadaniowy.

Moje spotkanie z Seremetem było próbą stworzenia szybkiej ścieżki weryfikacji. Już teraz wiemy, że to było za mało. Zabrakło pracy zespołu przy dokładnym analizowaniu tych wysokoenergetycznych cząsteczek, że to jest równoznaczne z trotylem, z gliceryną - to był błąd. Ja go uznaję i dlatego oddałem się wtedy do dyspozycji rady nadzorczej. Szczegół to potęga w dziennikarstwie. Zadaj wszystkie pytania, których normalnie byś w życiu nie zadał - ja to całe życie powtarzałem swoim dziennikarzom i studentom. Widac o ten jeden raz za mało.

Kiedy wyszedłem z budynku prokuratury widziałem jak kolejno pojawiały się służbowe samochody. Kolejni prokuratorzy wbiegali do budynku i wchodzili wyżej. Temat był. Wróciłem do "Rzepy". Najpierw poszedłem do prezesa Godłowskiego aby mu opowiedzieć o przebiegu spotkania. Godłowski był już po rozmowie z Hajdarowiczem. Powiedział, że teraz razem wszyscy powinniśmy porozmawiać. Dodał, że prezes postanowił wrócić wcześniej z Barcelony, żeby być na miejscu w czasie publikacji. Połączyliśmy się Skypem, zrelacjonowałem spotkanie i powiedziałem wtedy, że źródłem Gmyza są prokuratorzy. Doprecyzowałem, że chodzi o trzech prokuratorów, opisałem kim są w strukturze, dodałem, że jedna osoba jest spoza prokuratury, ale wszyscy mieli dostęp do dokumentów. Żadnego nazwiska oczywiście, niczego nie podawałem na temat informatorów i otrzymałem wtedy jednoznaczną zgodę na publikację.

Zanim wyszedłem Godłowski jeszcze powiedział do mnie, że wszystko nagle zaczyna się składać ze sobą w całość. To chodziło także o tę sprawę samobójstwa mechanika pokładowego. I tu powinna tak naprawdę mi się zapalić czerwona lampka. Te zwykle najbardziej oczywiste historie, oczywiste wnioski potem często okazują się fałszywe. Nic nie jest w takich historiach zbyt proste. Nie zapaliła się.

Pamiętacie państwo tekst "Wojewoda w sieci"? Tam autorom też wydawało się, że wszystko składa się w całość. Tekst zaczynał się: "Wysocy urzędnicy i biznesmeni z otoczenia wojewody Kępskiego wykorzystywali swoje stanowiska do osiągania prywatnych korzyści". Wszystko składało się w całość. Znany na Śląsku biznesmen Aleksander Ćwik i grupa prawników zajmujących kluczowe stanowiska w województwie śląskim. Ponoć zarobili fortunę dzięki przejmowaniu państwowych nieruchomości. "Organy ścigania potwierdziły zdobyte przez nas informacje" - to już chyba następnego dnia pisała "Rzeczpospolita". A po kilku latach wszyscy oskarżeni w sprawie zostali oczyszczeni z zarzutów - każdy z trochę nadwątloną karierą.

Historia polskich publikacji pełna jest złamanych karier. Kern, Kluska, Modrzejewski, Jamroży - mógłbym wymieniać. Rzadziej słyszymy o złamanych karierach nierzetelnych dziennikarzy. Jeżeli już, to rzadko wtedy, kiedy dotykali interesów przypadkowych osób. Częściej, kiedy uderzali w interesy politycznych grup, partii, rządzących - tak jak i było w tym wypadku. Albo w przypadku inwigilacji dziennikarzy na początku lat 90., w sprawie Ałganowa, czy rządów PiS.

Wszyscy błędy popełniały, ale nie zawsze reakcje na nie są proporcjonalne. Czy historia, która staje się elementem rozgrywki politycznej, faktycznie powinna rządzić się trochę innymi prawami? W naszej historii nie było poszkodowanego, nie było fałszywie oskarżonego, złamanego życiorysu. Czy polityczny kontekst powinien być precedensem do żądania ujawnienia źródeł?

Jeszcze jeden przykład. 23 maja 2005 roku w "Gazecie Wyborczej" mieliśmy tekst Tomasza Patory i Marcina Stelmasiaka. To był tekst "Gang w komendzie głównej". Materiał niesprawdzony, jeszcze jedna wpadka. Ale "Wyborcza" w obawie o swój wizerunek, o zachowanie twarzy, wydała swoich informatorów. Ci oczywiście ponieśli konsekwencje. Mówię oczywiście informatorzy, a nie dziennikarze - ci, co pisali, ani tym bardziej ci, co wydawali źródła. Bez zaufania do dziennikarzy, do ich źródeł, tak naprawdę nie byłoby w polskiej prasie ani afer, ani źródeł. Nie ujawnilibyśmy w "Rzeczpospolitej" korupcji przy internetyzacji policji, skandali w ministerstwie edukacji czy teraz ostatnio tych spraw wokół MSZ.

Zastraszanie dziennikarzy, grożenie przez wydawcę odpowiedzialnością finansową - czy to dalej jest troska o standardy etyczne czy już raczej o własne interesy, które mogą szwankować po niewygodnych tekstach. Wymuszanie na dziennikarzach większej wrażliwości na to, co jest dobre dla wydawcy - czy aby nie takie przesłanki przyświecały sławnej już aferze Rywina opisywanej w "Gazecie Wyborczej", ale ujawnione dopiero pół roku po sprawie i po zakończeniu ważnych procesów związanych z przejęciem telewizji - ważnych dla wydawcy.

Wróćmy do feralnego 29 października. Po rozmowie z prezesami pobiegłem na górę do redakcji, zebraliśmy zespół, kilka osób, prowadzącego. Ten zespół miał dopracować szczegóły tekstów. Wszystkie działania były zgodne ze sztuką. Zarówno praca zespołu, jak i wcześniejsza rozmowa z wydawcą, prezesem. To może nie jest działanie rutynowe, ale w kwestiach mogących rzutować na całe wydawnictwo jest to konieczne.

Cały czas jednak nie dawało nam spokoju w redakcji co tak naprawdę wykryły te czujniki w Smoleńsku. Jaki był to rodzaj materiału wybuchowego. W pierwszej wersji pojawił się trotyl C4 - coś, co nie istnieje. Czarek nie potrafił tego wyjaśnić. Powiedzieliśmy: idź, sprawdź, doprecyzuj. Gmyz poszedł dzwonić a ja jeszcze raz zbiegłem do prezesa Godłowskiego. Rozważaliśmy czy dawać tekst jeszcze na pierwsze wydanie, bo pojawiała się kwestia ewentualnych przecieków w drukarni, baliśmy się czy konkurencja nie przechwyci tematu i nie opublikuje tego wcześniej. Godłowski nawet sugerował, że możemy kogoś wysłać do drukarni, żeby pilnował tego nakładu, ale uznaliśmy, że i tak tego tam nie upilnujemy. Tekst poza tym wymagał więcej pracy, doprecyzowania, także pójdzie tylko na drugie, warszawskie wydanie.

Poszedłem z powrotem na trzecie piętro do redakcji. Gmyz był już po serii telefonów, wciąż trwało jeszcze spotkanie prokuratorów. Jego informator mógł - jak twierdził - spotkać się dopiero po 20:30. Siedział na naradzie, która - przypomnę - zaczęła się zaraz po mojej wizycie u Seremeta. Przed 22 - o ile dobrze pamiętam - Czarek wrócił ze spotkania zapewniając: tak, to był trotyl, na pewno trotyl.

Ten dzień zakończył się dla mnie w mieszkaniu Hajdarowicza obok redakcji. Jak już wspomniałem, wcześniej wrócił z Barcelony. Długo rozmawialiśmy jeszcze - to było po północy - o możliwych konsekwencjach publikacji. Obawialiśmy się nagonki, ale wtedy tak naprawdę do głowy mi nie przyszło, że wśród głównych oskarżycieli znajdzie się wydawca. Nie miałem ku temu najmniejszych przesłanek - ani tego wieczoru, ani następnego dnia, kiedy opublikowaliśmy nasze: "pomyliliśmy się".

Rozumiałem, że zabrakło nam precyzji, że to fatalnie zaważyło na wiarygodności tekstu, redakcji, mojej. Należało to natychmiast wytłumaczyć, co nie znaczy, że jak nam sugerowano, kłamaliśmy, manipulowaliśmy, coś chcieliśmy wywołać, sprowokować. Nieprawdą jest też, że z czegokolwiek się wycofaliśmy jeżeli chodzi o przeprosiny. Faktycznie, z tekstu sprostowania wypadło w pewnym momencie słowo "pomyliliśmy się", ale sens pozostawał ten sam. Ktoś redagując kolejną wersję z nowymi szczegółami sprawy pominął to słowo, ale żeby nie było wątpliwości, w moim komentarzu zawieszonym wieczorem na stronie potwierdziłem, że pochopnie napisaliśmy o trotylu. O trotylu zamiast o cząstkach wysokoenergetycznych, które mogą, ale nie muszą na niego wskazywać.

Dziś - próbując zrozumieć działania wydawcy - tak naprawdę wracam do tamtych spekulacji, obaw o reakcję polityków. Też do innych rozmów, w których - już - nie uczestniczyłem. Czy chodziło o naprawienie wpadki, o zadośćuczynienie dla czytelników, czy o gest polityczny? Czy zwolnienie zastępcy naczelnego, który w tym czasie był na urlopie i nic nie wiedział o publikacji było podyktowane troską o zasady? Czy został zwolniony współautor najważniejszych tekstów eksponujących nadużycia władzy?

Ja zapłaciłem największą cenę jaką może zapłacić dziennikarz - podważono moją wiarygodność. 26 lat mojej pracy zawodowej rozsypało się. Teraz bogatszy o te moje ostatnie doświadczenia, ale też doświadczenia dwóch pokoleń dziennikarzy w mojej rodzinie przede mną, jeszcze bardziej zadaję sobie pytanie. Gdzie, w którym dokładnie miejscu doszło do złamania zasad etyki? Ja nie chcę wdawać się w popularne teraz medialne potyczki na temat naszej publikacji. Ale pomyślałem, że może tak zrobiona, tak przygotowana ta opowieść będzie dla niektórych pouczająca. Może komuś się to przyda.

Żyjemy w czasach, gdzie nieprecyzyjne sformułowanie może być odczytane jako zamach. Tylko nie wiadomo na kogo i na co.

mp, pr